sobota, 8 sierpnia 2015

NIE MA, NIE MA WODY NA PUSTYNI,



a wielbłądy nie chcą dalej iść
Czołgać się już dłużej nie mam siły, o, jak bardzo, bardzo chce się pić
Nasza karawana w piach się wciska, tonie w niej jak stutonowa łódź
Nasz kapelmistrz patrzy na nas z bliska, brudne włosy stoją mu jak drut
Nasz kapelmistrz pije stare wino, w oczach jego widzę dziki blask
Spił się już dokładnie tak jak świnia i po tyłkach batem bije nas 

Bajm - Nie Ma Wody Na Pustyni



    Sir Puffcio przystanął na głęboką czerwienią wypełnioną purpurowego bursztynu barwę, która stanowiła najbardziej widoczną konstrukcyjnie część budowy dywaniku o długości czterystu dwudziestu metrów i szerokości metrów dwustu trzydziestu, leżącego w jednym
z barokowych korytarzy pałacu jego Pani, Lady Saszy Kowalski, obywatelki Zjednoczonego Królestwa Brytyjskiego od 1956 roku. Ten niespełna dwudziestosiedmioletni kocur rasy perskiej zupełnie nie zważał na to, iż minęło właśnie jedenaste wykorzystanie daru nieśmiertelności w tutejszej rzeczywistości pod postacią Felis silvestris catus, od czasu powstania Ziemi, eony po przybyciu Przedwiecznych i Starszych Bogów. Miał w głębokim poważaniu, iż jego sędziwa wiekiem władczyni kończy właśnie dzisiaj dziewięćdziesiąte drugie urodziny. Miał wyjebane na tę prastarą kurwę, co to nie domaga z wypróżnianiem się bez ust niewolnika seksualnego w przedziale wiekowym od lat 12. do lat 13.,
     ust przecudownych,
     ust przewspaniałych, 

     ust usteczkami będącymi, 
     usteczkami 
     usteczkami niewypowiedzianych 
     usteczkowych miłości mosteczkami, 
     (usteczkowymi tunelami,
     tak właściwie), 
     usteczkami 
przyłożonymi do rozwartego maksymalnie jej obwisłego odbytu, "kakaowego oczęta", jak to lubiła nazywać, otoczonego pęczniejącymi od ostatnich upałów coraz bardziej hemoroidami; usteczkami oczekującymi na pierwszą i ostatnią porcję kału Lady Kowalski, wieczoru każdego, powolutku przemykającą przez podrażniony chemią pokarmową przełyczek właściciela usteczek ówczesnych. 
   Tegoż wieczoru jednakowoż kał szlachcianki utknął w gardle błękitnookiego ślicznego chłopięcia, wychowanego w górniczej klasie robotniczej blondynka, utknął, utknął i utknięty już tak pozostał, powodując niedostateczne zaopatrzenie tkanek w tlen, wywołane dzięki uniemożliwieniu wymiany gazowej w płucach, co utworzyło jednocześnie nagłe zaparcie Lady Kowalski, pęknięcie kilku wrzodów, hemoroidów, a także wypróżnienie odbytu z niewielkim zalążkiem jelita grubego na twarz nieletniego denata, zatrzymanie akcji serca i wyjuchowienie jednocześnie.
     Sir Puffcio przysiadł na głęboką czerwienią wypełnioną purpurowego bursztynu barwę, która stanowiła najbardziej widoczną konstrukcyjnie część budowy dywaniku o długości czterystu dwudziestu metrów i szerokości metrów dwustu trzydziestu, leżącego w jednym
z barokowych korytarzy pałacu jego Pani, Lady Saszy Kowalski. Przysiadł, polizał chwilę prawą łapkę, wyskubał kawałki źdźbeł trawska z ogrodu z łapki lewej, po czym podrapał się kilka razy końcówkami pazurków łapek obu po różowawym noseczku i zaczął wspominać swych wszystkich właścicieli od kiedy to istnieje na naszej planecie. W sumie to nie było co wspominać, bo pomimo tego, iż każdy z jego panów był wszechosobistością tej rzeczywistości, nie dawał mu odpowiedniej satysfakcji ze wspólnego żywota. Nagle aż kichnął, a ciarki przeszyły jego biały grzbiecik, gdyż jego myśli przystanęły na chwili, gdy pierwszy raz
z szesnastoletnim Jeszuą wybrał się ukradkiem na jego zyskanie męskości, dzięki ofercie jednej z podstarzałych kurtyzanek na jednym z portów w okolicach Galilei. Nieporadność
i dziewicza czułość młodego cieśli, którą obdarzył w trakcie stosunku nieprzystojną latawicę wzruszyła tamtejszą wersję Sir Puffcia i do tego stopnia zauroczyła, iż od tamtego momentu nie odstępował go o krok, by przeżywać z nim życie, którym sam zaczął się cieszyć. Nie odstępował o krok w zdrowiu i w chorobie. Nie odstępował, aż do ostatecznego pożegnania wymianą spojrzeń, kiedy to na kolumnie przedstawiającą Marsa, usadowionej na środku placu przed pałacem Heroda Wielkiego, w Jeruszalaim, wśród żądnego krwi tłumu, spokojnie sobie siedział i obserwował. Wtedy to w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika posuwistym krokiem kawalerzysty wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod krytą kolumnadę wyszedł procurator Judei Poncjusz Piłat, by zaraz, mimo subiektywnej niechęci swej, wydać wyrok śmierci na pana Sir Puffcia, Jeszuę. Jeszuę, który tak naprawdę był jedynym jego panem, którego obecności szczerze mu brakowało, brakuje i będzie brakować. Jeszua był bowiem jedynym ludzkim człowiekiem, jaki się nim opiekował. Owa luka w jego kocim serduszku boleśnie powróciła, czego w ogóle się dziś nie spodziewał. Ten pierwszy polskiego pochodzenia właściciela kocur utytułowany szlachecko per "Sir" zaczął tęsknić. Tęsknić do szpiku kości. Przez moment, bo przez moment, ale jednak. Doszedł wtedy do wniosku, że chyba w ten sposób czuje się tęsknotę do rodziny, choć i taty i mamy prawie w ogóle nie pamiętał, rozstanie z nimi nastało przecież gwałtownie i miało miejsce dawno, dawno temu, w galaktyce odległejszej niż obecna.
   Kichnął drugi raz i przestał się przejmować. Zachciało mu się śmiać, choć zdawał sobie sprawę, iż w tym wcieleniu to niemożliwe. Rozpoczął więc dumnie kąpiel swym językiem narządów rozrodczych i anusa, ciesząc się w duchu, że nie stracił swego ducha na tyle,
by w minimalnym choć stopniu przejąć się tym, że jeszcze moment temu odkrył w głównej sypialni nagą Lady Kowalski rozłożoną tyłem, niczym próchniejący pajęczak, na głowie przywiązanego sznurem żeglarskim do trzystoletniego krzesła lipowego, wyłożonego brylantami, przystojnego blondynka, również nagiego. Nie widział innego wyjścia z tej sytuacji, jak tylko bezinteresowne pryśnięcie moczem na śmierdzące nieziemsko truchła. W końcu to tylko stara nadziana szmata, co sczezła w ekstazie, uśmiercając swym gównem, dupą i jelitem dwunastoletniego chłopca. I co ona, kurwa, dobrego zrobiła, poza egoistycznym życiem, okresowym uczestnictwem w składaniu ofiar z kobiet i dzieci pradawnemu Molochowi, pod pretekstem równowagi na świecie, finansowaniu jakiejś szemranej fundacji charytatywnej i byciu bliską psiapsiułą królowej Eluni? Nic, kurwa! Kto jej będzie żałował? Komu będzie jej brakowało? Pracownikom, kurwa? Dobrze wie, że wszystko jest tak ustawione, iż od tej chwili to on, żyjący już eony w różnych światach Sir Puffcio, jest właścicielem jej całego majątku i dobytku, pałacu
i pracowników włącznie. No właśnie... Zbliża się pora karmienia. Stara zrobiła się taka mokra od upału i oczekiwania na nowego seks-chłopięcia, że zapomniała zostawić w miseczce
na korytarzyku porcję jego ulubionych ciasteczek. Chuj. Sprzątaczka też już poszła do domu, ale to nie znaczy, że zapomniała o misce psiej karmy zmieszanej z lazanią, czekającą na niego wciąż w kuchni na parterze... JEST! 
    W ogromniastej  kuchni marmurem obłożonej, zajadając się nietypową mieszanką jak na kocie pożywienie, Sir Puffcio zastanawiał się, gdzie jest Lokaj, skoro nie było go ani w jego biurze, ani na górnych piętrach, ani na poddaszu, gdzie czasem popala crack lub rucha jakieś małolaty z pobliskiego liceum prywatnego pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Zawsze Dziewicy,
ani na parterze... Garaż! Na pewno wali kreski, pije piwka i rozmawia o dupie maryny
z Odźwiernym, pełniącym dzisiaj wartę. Przeżuwając ostatnie kawałki psiej karmy zmieszanej
z lazanią, nasz poczciwy kitek ma nadzieję, że Lokaj nie zapomniał o przysmaku, którym karmi go każdej nocy - czekoladowej babeczce z wciśniętymi do środka czeskimi kryształkami. Ta bomba smakowa już od trzech lat, kiedy to wspólnie z Lokajem uzależnili się od pico, jest jego furtką do nocnego życia w mieście - dawania kocurom ulicy wciry, skuteczną przed gronostajami ulicy ofensywą i na prawo i lewo kocurek ulicy chędożenia. 
   SĄ! Wiedział, że to będzie garaż. Jak zawsze, z resztą. Jak zawsze, z resztą, zaczął także kręcić się pomiędzy nogami swych-od-dzisiaj-pracowników, siedzących przy małym stoliczku
z IKEI, z diamentową popielniczką po środku, kilkoma butelkami piw i usypanymi kreskami gdzieniegdzie czekającymi na swe przeznaczenie przy służących do ich tasowania dowodach osobistych obu panów, ich siedziska na taborecikach ze złota usadowione, a płuca dymem papierosowym wypełnione. Sir Puffcio nie chciał im zbytnio przeszkadzać, tolerował ich obecność w domostwie, w sumie, uważał ich za swoistego rodzaju poczciwiny swoich czasów, dlatego przybrał na mocy swego łaszenia, łasił i łasił, aż w końcu wyłasił - dostał delikatnie do pyszczka swą ulubioną babeczkę wymarzoną i wyskoczył przez okienko, na dwór, ku dzisiejszej nocy przygodzie.
   - Stary, mówię ci, kurwa, co za pojebane weselicho... Po prostu ludziom odpierdala od tego gorąca... - powiedział Odźwierny, który poza pracą hobbystycznie zajmuje się kradzieżami dywanów, dywaników, chodników, chodniczków, wycieraczek, wycieraczeczek i podeszw
od butów o rozmiarach europejskich 33 i 69, a także kelnerowaniem od czasu do czasu. 
   - Kurwa, rzeczywiście... O takim weselichu nigdy nie słyszałem... A jakie straty?
- zapytał ciekawskim tonem Lokaj, jeden z nieślubnych prawnuków
Gerharta Hauptmanna, według najstarszych Jagniątkowian pierwszego w historii MC, MC Gerhartino, hip-hopowca, który nauczył się w dzieciństwie rapu, szlifując o asfalt kociskami, psiskami, kurwiskami, zostając w ten sposób (nie-rzecz-jasna-oficjalnie) pierwszym matkojebcą rymów.
   - Kurwa, co najmniej trzysta koła.
   - Trzysta, kurwa, koła?!
  - A jak, kurwa... to było polskie wesele, stary... Wiesz co się dzieje w takich sytuacjach? Wszystko, czego się, kurwa, nie spodziewasz...
   - W sumie racja...   
   - Taaa... Słuchaj, a jak tam sprawa z twoją panną? Ostatnio tak mi się spuszczałeś na ten temat, a tu dzisiaj pełen oczekiwań wpadam, a ty nic nie wspominasz... Co jest?
   - Po prostu nie ma co wspominać i tyle...
   - Jak to nie ma? Mów mi o wszystkim, ziom... Musisz... Obiecałeś.
   - No dobra, ale tylko dlatego, że obiecałem... Więc... Jak wiesz, i muszę powiedzieć to brutalnie, bo taka, kurwa, prawda... Doszedłem w końcu do wniosku, że czas coś zmienić. Stuknęło mi ostatnio te pięćdziesiąt pięć lat i nadszedł chyba, kurwa, w końcu czas, żebym przestał walić sobie konia i przerzucił się na kogoś, kto zacznie walić konia mnie, więc...
   Jeszcze przed wyjściem z domu, z samego rana, szambo wyjebało mi z klozetu, kiedy stawiałem klocka, a zaraz potem mojemu osiedlu do godziny nieokreślonej odłączyli wodę, więc umyłem się pokrótce w misce, do której wlałem trzy pięciolitrowe baniaki, kupione
w spożywczaku obok. Ekspedientka, skądinąd dobra dupeczka, zwróciła mi na ryj, kiedy płaciłem za swój zakup. 
    Gdy już byłem gotowy mentalnie i w miarę fizycznie, pierwsza rzecz, o którą musiałem zadbać to jebany pies... Swojego kota nie mogłem wziąć, bo z tego co udało mi się dowiedzieć, Lisa uwielbiała ostre psy... z resztą miała tatuaż pitbulla na lewej łopatce, więc to już wiele mówiło... Więc aby nasze pierwsze oficjalnie randkowe spotkanie, u niej w domu zaznaczam, przebiegło jak najlepiej, pożyczyłem od Lepy jego Maksymilianka, przytulnego amstaffka. Wiedziałem także, że imponuje jej niespodziewana elegancja, więc włożyłem garniak... Dzień zaczął się chłodno i deszczowo, więc czułem się w sam raz. Kiedy przyjechałem do Londynu, chłodna i deszczowa pogoda zamieniła się w 52, kurwa, stopnie. Pierwsze, co zrobiłem, to kupiłem kwiaty na dworcu...
W tramwaju stałem na samych tyłach obok oddającego w kącie swe potrzeby najebanego żula... Nie wiedziałem czy to ja jebałem, kurwa, bardziej, czy jednak on jebał, kurwa, bardziej...
Postanowiłem, że wyjdę przystanek wcześniej i skoczę do perfumerii, by choć trochę polepszyć swoje ówczesne bardzo, kurwa, dogodne położenie.
   Wiem, że smrodziłem niesamowicie, ale mocno ufałem duszącemu odorowi przeperfumowania, który choć trochę mógł stłumić odór gówna... Poza tym... To była patelnia... Nie muszę więc mówić, że stopy, kostki, łydki, kolana, pachy, brzuch, plecy, tors, jaja, nito, chuj, dupa i ryj, kurwa, oczywiście... wszystko, kurwa, miałem mokre jak u pierdolonego szczura...
   Wszystko więc grało prawie idealnie... Po tym jak w końcu zapukałem do jej przytulnej jaskini, uświadomiłem sobie, że zapomniałem kupić prezerwatywy, a część górna bukietu jest wyschnięta na wiór, zaś część dolna zaczęła zmieniać swoją materię od mojego potu... Jakby moje szanse na seks tamtego dnia nie zmalały nazbyt dostatecznie... I w końcu... Moja miła otworzyła drzwi...
   Lokaj bierze łyka piwa, wciąga kreskę, odpala papieros i milczy zamyślony, szurając zębem
o zęba, który ukruszony jest już maksymalnie.
   - I? Co dalej, kurwa...?! No powiedz... - prosi Odźwierny, po czym powtarza po koledze aplikację narkotyku w nozdrza.
   - Dobra, powiem ci, co dalej, ale może tak... Wyobraź sobie, że opowiadam ci film...
   - Opowiadasz film?
   - No tak jakby ujęcie po ujęciu, czaisz?
   - No dobra, to dawaj...
   - A więc... stoję przed drzwiami do jej mieszkania. Z tym jebanym psem przy nodze,
na smyczy. Pukam. Lisa otwiera uradowana, trzymając, kurwa, swego kota na rękach. Jebany Maksymilianek bez chwili wahania rzuca się na dziewczynę. Szarpię się z bydlęciem, kot zeskakuje z Lisy i ucieka do kuchni, nieutrzymany na smyczy zaś pies rusza za futrzakiem. Zwierzęta znikają nam z kadru, obserwujemy tylko szarpiący coś cień psa widoczny na jednej ze ścian w kuchni, z perspektywy podłoża, z żabiej perspektywy, powolną jazdą.
   - To była tam jakaś żaba?
   - Jaka żaba?
   - No z żabiej perspektywy...
   - Kurwa, tak się mówi na ten kadr potocznie... z perspektywy podłoża... kurwa, nieważne...
   - No dobra, nieważne, więc?
   - Więc... Zwierzęta znikają nam z kadru, obserwujemy tylko szarpiący coś cień psa widoczny na jednej ze ścian w kuchni, Z PERSPEKTYWY PODŁOŻA, powolną jazdą... 
   - Czekaj, jaką jazdą? Jazdą...?
   - No, kurwa, jazdą... Kiedy widzisz w filmie jakąś sytuację w jednym ujęciu, która, powiedzmy,
z jakiegoś miejsca, które widzimy - na przykład plener rodzinnego domku na wsi - zaczyna wjeżdżać w plany bliższe, przedstawiające ten domek... bliżej... albo, kurwa, na postać huśtającą się na huśtawce w ogródku tego domku, czaisz?
   - Czaję... Czekaj, nie czaję... nie mówiłeś, że jest huśtawka na ogródku w tym domku...
W ogóle nie mówiłeś, że ten domek ma jakiś ogródek, co ty pierdolisz?
    - To jebany domek na wsi, na pewno ma jakiś tam ogródek, kurwa! Stary, nieważne już, ok?
    - Ziom, nie kończyłem filmówki, nie znam się na tym w ogóle, więc nie wymagaj, dobra?!
    - A kojarzysz takie prostackie określenie jak "powolne zbliżenie"?
   - Kurwa, czemu prostackie od razu? Powiedzmy, że kojarzę... Czekaj, nie wiem, czy kojarzę... Kojarzę? Kurwa!
   - Dobra, chuj w to, wracając... więc w tej jebanej kuchni widziałem tylko cień tego,
jak Maksimilianek rozszarpuje kotkę Lisy. Słyszymy również ujadanie kota i psie warczenie. Bang! Zaciemnienie. Kolejne ujęcia przedstawiają brudnego nieco od krwi mnie, który
w pozycji klęczącej pakuje do na pół zapełnionego wora na śmieci ostatnie resztki mięsa po kotce, zerkając raz a porządnie na dyszącego z wywalonym jęzorem na wierzchu wypożyczonego amstaffka, siedzącego naprzeciw, również od juchy brudnego, grzecznie się co czas jakiś oblizującego. W swoim pokoju siedzi Lisa - zapłakana i roztrzęsiona, tuli do siebie jaśka i jedną z kocich zabawek. Zmartwiony ja z miną "wybacz, w jakiejś części jestem nieudacznikiem i zawsze wpierdolę się w gówna tego typu, ale chyba kocham cię" podchodzi powoli w stronę wybranki swego serca, trzymając zawinięty wór w ręku. I mówię: "Posłuchaj... Liso...".
I gdy stoję już przy zapłakanej dziewczynie i kładę delikatnie na jej ramieniu swą dłoń, wór ze śmieciami i truchłem kochanego zwierzaka Lisy rozrywa się najgorzej jak tylko może
i cała jego zawartość wysypuje się na dywan w sypialni mojej wybranki serca. W moment
do śmieci podbiega uradowany Maksymilianek i zaczyna wybierać kocie, kurwa, resztki. Więc... Właśnie w taki sposób udała się moja randka, a co tam u ciebie, stary?
   - Ziom... naprawdę... tak strasznie mi przykro... Słuchaj, na święta bierzemy wolne na tydzień, może dwa, może więcej... Namówimy starą, w końcu jest trochę ludzi na tych zmianach, ktoś nas zastąpi...
   - A gdzie byś chciał, kurwa, pojechać?
   - Polećmy do Polski, stary... Gdzieś w góry... Loty tanie, tam dla nas tanio w chuj też, miejsce piękne, a dziewczyny to, kurwa, pojebane anioły, więc... Nie widzę żadnych minusów...
   - Wiesz co, ja także, ziom... Ja także...

   Dwa miesiące później pod koniec grudnia w górskiej mieścinie Karpacz, w której od sierpnia nie ma bieżącej wody, położonej pod najwyższą górą w Sudetach, Śnieżką,
przy szcześćdziesięcioczterostopniowym upale, Odźwierny i Lokaj siedzą sobie przy stoliczku na ogródkach niewielkiej włoskiej pizzerii, produkującej na zapleczu krystalicznie czystą perwitynę.
   - Słyszałeś, że znaleźli tu gdzieś w... opolskich lasach... w województwie opolskim? 
   - No? W województwie opolskim...
   - W województwie opolskim w lasach odkryto kleszcze, które roznoszą AIDS... - podzielił się informacją Odźwierny, a w tym samym momencie w czterdziestym drugim pokoju hoteliku,
w którym się zatrzymali, jego właścicielka, czterystosześćdziesięciodziewięciokilogramowa Bernadetta LeBla, która w ciągu ostatnich czterech miesięcy schudła grubo ponad dwieście kilo, zmierza pomału w stronę światła rozłożona na racucha w łożu apartamentu małżeńskiego, zwróconego do odbiornika telewizyjnego, emitującego najnowszy teledysk Nicki Minaj,
w którym to wokalistka karmi w usteczka każdego adorującego ją muskularnego mężczyznę squirtem z rejonów waginalnych, z domieszką kakao, by na koniec wejść w cewkę parzącą olbrzymiego szatańskiego prącia, które na koniec klipu starała się obciągnąć,
lecz nie podołała. Panna LeBla zostaje ostatecznie wyżarta od wewnątrz przez jej ukochanego zwierzaczka domowego, tasiemca, którego zamówiła w Internecie i zaaplikowała w żołądeczek dokładnie pół roku temu.
W sejmie polskim przechodzi ustawa o podwyższeniu wieku emerytalnego do lat 92., legalizacji gwałtów na osobach poniżej 18. roku życia, nakazie spożywania alkoholu i pedofilii, pod groźbą kary pieniężnej i/lub pozbawienia wolności do lat piętnastu (w zależności od wieku ewentualnej eks-pod-względem-dawnego-prawa-Rzeczpospolitej-Polskiej-ofiary), sprzedaży zieleni polskiej, będącej już lasami państwowymi, inwestorom z Rosji, Niemiec i Austrii oraz karze śmierci za spożywanie, posiadanie i hodowanie cannabis; Korea Północna i Chiny zostają członkami NATO, ONZ i Unii Europejskiej, Iran zaś staje się gospodarczym, ekonomicznym i wszelakim partnerem USA, a wszystkie zapasy broni masowego rażenia stają się własnością Stanów Zjednoczonych Ameryki, tak nam dopomóż Bóg.
   - Kleszcze z AIDS... Kurwa mać...
   - Kleszcze z AIDS...
   I tak sobie siedzą, Lokaj i Odźwierny, zatrudnieni w tej chwili przez kota, wypoczywają
na wczasach, nie mogąc dostać się do Anglii drogą lotniczą od trzech tygodni z powodu zagrożenia atakami terrorystycznymi w całej Europie, poza nią także. Zatem siedzą dalej,
co czas jakiś przeżuwając wolno kęsy zamówionej wcześniej pizzy z kebabem, szynką, polędwicą, salami, boczkiem, gyrosem, jagnięciną, kurczakiem, mięsiwem... mięsiwem, które mięsiwem w tych czasach nazywane być już nie powinno, nie tylko ze względu
na dziewięćdziesięciodwuprocentową zawartość antybiotyków i alergenów w składzie.
Siedzą sobie,
dwójka brytyjskich współpracowników i przyjaciół zarazem (na zasadzie, jeden jest Irlandczykiem Północnym, drugi zaś Szkotem), o twarzach i reszcie ciała przemokniętą warstwą lekkich ubrań nasiąkniętą, spoconych po brzegi, kończą przy piwkach kolejną paczkę szlug i z powodu swego odwyku obaj zaczynają milczeć, oszukując samych siebie, zapomniawszy niemal o przypierdolonym przed z noclegu wyjściem czeskim szczurze.
   Jeśli chodzi o to przecudaczne polskie weselicho na wyspach, o których wspominał Lokajowi Odźwierny, wyglądało to mniej więcej tak, iż odbyło się to w jednym z najbardziej wykwintnych hoteli londyńskich, położonym wprost majestatycznie, przy widowiskowym klifie. Jak jednak wiadomo, wysoka temperatura nie sprzyja spożywaniu alkoholu i energicznej zabawie... Pomimo tego niemal sześćdziesięciostopniowego upału w ów czas,  weselicho się udało. Niemal wszyscy goście każdą hotelową ubikację i łazienkę w nie swoich pokojach doprawiło swymi wymiocinami, wypróżnieniami rodzaju przewszelakiego, nasieniem i płynami ustrojowymi, połamali stoły, wyrwali w sali weselnej żyrandol z sufitu brylantowy, spalili kuchnię całą, ściany przeorali, wystrugali krzyż z drewna z uprzednio przez nich siekierkami,
z konserwatora kanciapy, narąbanego drzewa z lasku pobliskiego i gwoździami powykręcanymi nożami z krzeseł, skradzionymi z zaplecza - noże, nie krzesła - przybili doń czarnoskórego recepcjonistę imieniem Norbert, co ciekawe pochodzenia też polskiego,
z lubuskiego; najpierw oblali szampanem, obsypali brokatem i serpentynami, polali benzyną, nakarmili weselnym tortem, podpalili, przygasili, no i do krzyża roboty własnej przybili, a o 23:42 przebili szpikulcem do lodu bok jego,
z którego trysnęła krew i woda, błogosławionaś Ty między niewiastami, ciało i krew, i owoc żywota Twojego, krew i woda, święć się imię Twoje, ciało i krew, przyjdź Królestwo Twoje, krew i woda, bądź wola Twoja, ciało i krew, rano, wieczór, we dnie, w nocy, krew i woda, bądź mi zawsze ku pomocy, ciało i krew, strzeż duszy, ciała mego i zaprowadź mnie do żywota wiecznego, krew i woda, więcej grzechów nie pamiętam,
za wszystkie serdecznie żałuję, poprawę obiecuję, ja pierdolę, kurwa, amen.

Pan Harmonijka
(z wykorzystaniem twórczości
Michaiła Bułhakowa)
09.08.15



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz